Jeszcze kilka lat i dzień 11 listopada stanie się świętem kościółkowym.

 

     Pieśni narodowe dzielą się na takie, które można śpiewać z powagą i dostojeństwem i takie, które trzeba ryczeć. Do tych ostatnich należy pieśń, której historia jest skrzętnie ukrywana przed bogobojnym ludem.

     Otóż, jak wojska Kościuszki, które wkroczyły do Warszawy i przypadkowo odnalazły listę jurgieltników (jeśli ktoś nie wie kim byli ci panowie to przypominam: byli to Polacy będący na liście wypłat Katarzyny Drugiej) nie powiesili wszystkich biskupów tylko Mossakowskiego, Kossakowskiego i Poniatowskiego. Znalazł się jeszcze biskup Jan Paweł Woronicz, który ruskiego cara na króla Polski ukoronował. Wszystko odbyło się według ceremoniału.

     Nie był to – zresztą – taki zły car, bo dał Polakom konstytucję – niektórzy twierdzą – że lepszą od konstytucji 3 majowej, utrzymał sejmiki szlacheckie, założył uniwersytet, zasilił skarb ruskimi rublami po całkowitym oczyszczeniu naszych sakw przez pewnego francuskiego rzeźnika. itd. Nie wszystkim się to jednak podobało i główni orędownicy umieszczenia nas pod ruskimi skrzydłami dali pospólstwu pieśń, którą można było ryczeć. Ryczano więc po kościołach „My chcemy cara my poddani, on naszym królem on nasz Pan”.

      Po powstaniu listopadowym sytuacja się diametralnie zmieniła. Klimat się zdecydowania asyberializował więc trzeba było ograniczyć ryki. Pieśń jednak była, melodię znał każdy, a ze zmianą niektórych słów w tekście problemu nie było. W stosownej chwili – tuż przed powstaniem styczniowym – wróciła już jako „My chcemy Boga” i włościanie nie mieli problemu ani ze słowami ani z melodią.

     Wcale nie dziwi mnie fakt, że właśnie ta pieśń posłużyła ostatnio do spacyfikowania polskiego republikanizmu i sądzę, że twn widomy początek zawłaszczania tego święta przez watykańską agenturę już mamy za sobą.

     Jak nie było pomysłu na zagospodarowanie dnia po Święcie Pracy z pomocą przeszedł kościół. Mamy kościelne święto Józefa Robotnika. Pobożny był i buntów nie wszczynał. Zawsze to jedna sposobność więcej, aby przejść się z koszykiem za ofiarą.

     Polski wierzący ma ryczeć „My chcemy Boga”. Ten ryk ma przygłuszyć fakt, że jesteśmy:

  • okradani na kwotę około 130 mld rocznie złotych z tytułu narzuconej nam architektury monetarnej polegającej na kreacji oprocentowanego długu
  • ograbiany na kwotę około 90 mld zł rocznie z tytułu dywidend od obcego kapitału wprowadzonych tu zamiast polskiego suwerennego pieniądza,
  • okradany na kwotę około 80 mld zł rocznie z tytułu pozwolenia na stosowanie cent transferowych pomiędzy polskimi firmami-córkami i zagranicznymi firmami-matkami.
  • tłamszeni na kwotę jakieś 100 mld zł rocznie z tytułu utrzymywania nas w archaicznych strukturach gospodarczych czego wyrazem, jest brak zgody Wicepremiera Morawieckiego na oparcie działań biznesowych o wielostronne umowy wspólnie kontrolowane. Pisałem o tym w poprzedniej notce.

 

     Wszystkie te „dobrodziejstwa” spadły na nas wraz z obaleniem komuny tzn. z zamianą dżumy na cholerę. Dla watykańskiej agentury świadomość tego faktu byłaby czymś najgorszym co mogłoby tę szacowną instytucję spotkać w ziemi nad Wisłą. Trzeba to zaryczeć.

     No to życzę wam doniosłego patriotycznego ryczenia. Dobrze, że nasi emigranci za chlebem tego nie słyszą.